Piotr Marek Blog

Archiwalny blog Piotra Marka zawierający wpisy sprzed kilku po powrocie do działalności.

Wyszukiwarka

niedziela, 28 października 2012

Ja, „rosyjski agent”

        Do tej pory uważałem romantyzm za domenę jedynie politycznych zadymiarzy mieszających katolicyzm z jakobinizmem. Jednak po 25 października 2012 roku wyzbyłem się wszelkich złudzeń. Dotarł do mnie szokujący fakt, że ta zgubna dla Polski ideologia,  popularna jest pośród młodzieży wykształconej „nie humanistycznie”. To oznacza, że mam dużo pracy w dziedzinie uświadomienia historycznego nieszczęśników w moim wieku. Droga, którą niechlubnie kroczą, skazuje nasze państwo na fatalne zabetonowanie rodzimej sceny politycznej pomiędzy dwie przyjazne demoliberalizmowi, syjonizmowi i rewolucjonizmowi partie: PO i PiS.
         Romantyzm w swej naturze jest zaprzeczeniem Realizmu. Polska odmiana romantyzmu, związana z tradycją powstańczą, ma korzenie jakobińskie. XIX-wieczne powstania na ziemiach polskich, przygotowywane były w zgodzie z wytycznymi francuskich i amerykańskich republikanów. Była to ideologia o laickim, oświeceniowym rodowodzie, na polski grunt zaszczepiona dzięki sprytnej syntezie tejże z katolicyzmem. Powstania rujnowały zabiegi dyplomatyczne Realistów, którzy latami pracowali na coraz korzystniejsze dla Polaków warunki pod zaborami. Praca ich polegała na stopniowym, oraz skutecznym, budowaniu polskiej państwowości u boku Carskiej Rosji (najczęściej) lub Królestwa Pruskiego (rzadziej). Realiści kierowali się poszanowaniem Tradycji kształtującej Narodowe Dziedzictwo Polski. Romantycy to dziedzictwo odrzucili na rzecz utopijnych ideałów rewolucji „amerykańskiej” i „(anty)francuskiej”. W ich chorym zamyśle setki lat polskiej tradycji były „średniowiecznym ciemnogrodem”. Odrzucili je zatem jakby nigdy nic. A te wartości kształtowały naszą tożsamość w ramach Cywilizacji Europejskiej. Były więc bardzo ważne. Odrzucenie ich było de facto wyrzeczeniem się kluczowych elementów składowych Polskości. W obliczu tego, współcześni ich spadkobiercy, określający się bezprawnie mianem „prawdziwych patriotów”, są w rzeczywistości „prawdziwymi grabarzami” Polskiego Dziedzictwa.   
         Ja określam siebie jako Realistę. Z tego względu szanuję średniowieczny i piastowski rodowód Polski. To oznacza, że dziedzictwo naszego państwa scharakteryzowane jest wartościami związanymi z tym okresem. Jedną z takich wartości jest chociażby Autorytaryzm. Opiera się on na wzajemnej korelacji autorytetu władcy i szacunku do niego ze strony podwładnych. Respektowana jest poprzez szacunek wobec legalnej władzy. Drugą ważną wartością jest choćby solidarność wobec własnych rodaków. Naród jest w tej tradycji  pojmowany jako wspólnota ducha, krwi, cywilizacji i pochodzenia. Pojęcie narodu nie jest tożsame z pojęciem społeczeństwa (ogółu mieszkańców państwa) oraz obywateli (ogółu uprawnionych mieszkańców państwa). Polacy to potomkowie ludzi od pokoleń pracujących i walczących dla dobra państwa polskiego. Nie są to więc „pierwsze lepsze” przybłędy, kupujące swoją „narodowość” za głupotę lub dolary. Kolejną wartością jest własność, która była respektowana zarówno w systemie feudalnym, jak i późniejszym narodowym oraz katolickim korporacjonizmie. Liberalizm i socjalizm wypaczyły pojęcie własności. Jeden odrzucił fakt, iż coś może być wspólne (jak droga czy most kolejowy), drugi zaś odrzucił własność prywatną (jak dom czy ziemia). Kolejnymi wartościami są: język, ziemia, dziedzictwo przodków czy tradycyjna religia. Wszystkiego tego jestem świadomy dzięki latom studiów nad polityczną, wojskową i kulturalną historią Europy.
         Kim dokładnie jest Realista? To człowiek. Który między innymi: twardo chodzi po ziemi, wyzbył się zgubnych ideałów i w zgodzie z faktycznymi możliwościami mierzy potencjał swojej grupy na politycznej szachownicy. W polityce zagranicznej stara się ugrać jak najwięcej w obecnie panującej sytuacji. Realista broni jak najwięcej części składowych dziedzictwa jego wspólnoty. Dobiera takich sojuszników, którzy będą jak najkorzystniejsi dla wzmacniania własnych wielowiekowych tradycji. W średniowieczu, kiedy wszystkie państwa respektowały takie same wartości, praca realisty była bardzo prosta. Polegała jedynie na doborze sojusznika najlepiej sprzyjającego potędze własnego państwa. Trzy wydarzenia świata zachwiały te tendencje po dziś dzień. Były to kolejno: Rewolucja w Anglii (1640-1660), Rewolucja Amerykańska (1775-1783), Rewolucja we Francji (1789-1793). W przypadku Rewolucji Angielskiej mieliśmy do czynienia z pierwszymi, nieśmiałymi próbami całkowitego odrzucenia wielowiekowych tradycji. Pozostałe dwa wydarzenia były bardziej radykalne. Po nich nastąpiła zmiana w podejściu do sojuszu z innymi państwami. W grę zaczął wchodzić także światopogląd jakim dane państwo się kieruje. USA, Republika Francji czy Republika Włoch reprezentowały wojujący rewolucjonizm. Carska Rosja czy Królestwo Pruskie były z kolei bastionami reakcji (a więc tradycji). Republiki kierowane były przez politycznych zadymiarzy: jakobinów, karbonariuszy, i innych rewolucyjnych wywrotowców. Państwa „Świętego Przymierza” zaś, kierowane były przez królów i cesarzy ucieleśniającymi autorytet władzy. Realista Polski był świadomy, że budowa państwa respektującego nasze wartości cywilizacyjne, możliwa jest jedynie w sojuszu z pogromcami agresywnego rewolucjonizmu. Dlatego też Roman Dmowski, Władysław Studnicki czy Józef Haller prowadzili politykę niepodległościową Polski w oparciu o sąsiadujące ze sobą konserwatywne Cesarstwa. W wieku XX groźba komunistycznych rewolucji, bądź fali agresywnego republikanizmu zachodniego, zmuszała realistów do współpracy z dyktaturami faszystowskimi. Reżimy te, choć tylko w pewnym skrawku całokształtu światopoglądu, zachowywały jeszcze szczątki dziedzictwa cywilizacyjnego. Przykładem tego może być choćby ogromny respekt dla legalności władzy pośród żołnierzy SS. Współcześnie nie ma państwa w pełni ucieleśniającego chrześcijańskie wzorce państwa Średniowiecznej Cywilizacji Europejskiej. Ostatnim takim systemem było Cesarstwo Austro-Węgier. W XX wieku nie istniały reakcyjne monarchie, ale za to były wzorujące się na nich Autorytarne Narodowe Dyktatury (choćby Hiszpania Francisco Franco). Dziś pierwiastki tegoż dziedzictwa zachowywane są choćby przez Rosję Władimira Putina czy Białoruś Aleksandra Łukaszenki. Systemy te są katechoniczne, czyli powstrzymujące przez całkowitą moralną degrengoladą zachodniej rewolucji laickiej, syjonistycznej i demoliberalnej. Dlatego, jako realista wiem, że w oparciu tylko o te państwa jest cień szansy na odrodzenie naszej cywilizacji. Stąd jestem świadomym politykiem prorosyjskim XXI wieku. Popieram także teoretyczną koncepcję „Trójkąta Kaliningradzkiego” (Polska, Rosja, Niemcy). Jednak Niemcy widzę w nim jako państwo historyczne, zwalczające polityczne burdy, a nie współczesną republikę, tak samo oderwaną od swoich korzeni jak III/IV Rzeczpospolita. Obecnie Polska wcale nie prowadzi polityki „płaszczenia się względem Rosji”. Kto twierdzi inaczej, ten „odwraca kota ogonem”. Polska jest dziś narzędziem, w rękach zachodnich syjonistów oraz neokonserwatystów, które osłabia białoruską administrację, i wspiera destabilizację samodzielnej Rosji. Rządzący Polską spadkobiercy romantyków, sami prowadzą politykę „płaszczenia się przed zachodem”. Wiernie realizują wywrotowe wytyczne Brukseli, oddają za bezcen krajowy majątek zachodniemu kapitałowi, podlizują się zbrodniczym syjonistom, oraz przyjmują zgniłe ochłapy od Waszyngtonu za cenę polskiej krwi. Każdy, kto ten fatalny stan rzeczy chce zmienić, zyskuje przydomek „rosyjskiego agenta”, bądź „wroga demokracji”. Takie są fakty!
         Rosja na dzień dzisiejszy jest najkorzystniejszym partnerem dla Polski. Postrzega nas jako sojusznika w walce ze światową hegemonią neokonserwatyzmu. W RFN widzimy ogromne tendencje na przyzwolenie dla działalności różnych ziomkostw chcących anektować dla siebie znaczną część naszych zachodnich terytoriów. Republika Francji to najbardziej zdegenerowane państwo Europy kompletnie nie nadające się na sojusznika. Jej hegemonia w Europie oznaczałaby totalną laicyzację i jakobinizację całego kontynentu. USA to już dno totalne. Państwo to jest zbudowane na wartościach XVIII-wiecznych rewolucji, a więc na fundamentach wrogich naszej Cywilizacji. Stanowi zagrożenie nie tylko cywilizacyjne, ale i terytorialne. Stany Zjednoczone za swój cel biorą światową dominację, w imię rozprzestrzeniania antywartości „rewolucji amerykańskiej”, kosztem wiekowych tradycji wszystkich państw. W tym kraju kluczową rolę odgrywa „zakon neokonserwatystów”, czyli nieformalna tajna grupa skupiająca tamtejsze elity polityczne. Kształtuje ona od dziesięcioleci politykę zagraniczną tego państwa. Ma ścisłe związki z syjonistami, których wspólnym celem jest globalna hegemonia na gruzach tradycyjnych cywilizacji. Dowodzą tego kolejne wojny krok po kroku eliminujące główne bastiony oporu przed ich hegemonią.
         Po wyraźnym przedstawieniu swojego politycznego stanowiska, dnia 25 października 2012 roku, zostałem przez koleżankę ze studiów, określony sławetnym mianem „rosyjskiego agenta”. To nie pierwszy raz w moim życiu, ale pierwszy raz poza forum internetowym. Kiedy tylko z jej ust to usłyszałem, od razu wiedziałem, iż reprezentuje typowo romantyczne spojrzenie na politykę. Jej późniejsze argumenty to potwierdziły. Zostałem nazwany „rosyjskim agentem”, bowiem opowiadam się za partnerskim sojuszem Polski i Rosji, który na chwilę obecną jest jedynym korzystnym dla nas układem. Choćby nie wiadomo jak wiernopoddańcze peany padały ku czci Brukseli, Tel-Awiwu czy Waszyngtonu, to zawsze dla romantyków będą one „polską polityką zagraniczną”. Z kolei najmniejsza próba budowania najkorzystniejszego sojuszu Polski ze słowiańską Rosją, będzie w ich oczach wyrazem „agenturalności”. Terminologia „rosyjskiego agenta” jest  typowa dla romantyków i niepodległościowców, dla których „agenci” są szkoleni jedynie w Moskwie i czasem też w Berlinie. Niezaznanym z tematem dodam, że już wcześniej dowiedziałem się o tym, że jestem „rosyjskim agentem”. Dowiedziałem się również, że jestem „pułkownikiem KGB”, „parobkiem Kremla” oraz „oficerem dyżurnym GRU”. Kiedy wypowiadałem się pozytywnie o Francji Vichy, czy Leonie Degrelle, dowiedziałem się także, że jestem dodatkowo „agentem niemieckim”, „kombatantem SS” (Schutzstaffel, na szczęście nie ta „sekta”) oraz „byłym hitlerowcem”. Oskarżano mnie także o neopogaństwo (no ba, w końcu porządny ze mnie „niemiecki nazista”). Jedni wytykali mi sympatie prorosyjskie, inni wmawiali proniemieckie, a jeszcze inni mieli mi za złe tradycjonalizm katolicki. Jednym słowem, ważna ze mnie osobistość, podwójny agent z ogromnymi wpływami w Watykanie. Ciekawe jak w moim wieku wytłumaczyć „hitlerowską przeszłość”? Może jako odhibernowanego w Argentynie oficera SS przebudzonego w momencie gdy towarzysze pomyśleli, że „już czas”? Odkładając żarty na bok, moi polityczni oponenci dowodzą swoich poważnych urojeń. Ich ataki płynące pod moim adresem były serią zaprzeczających sobie pomówień. Nie mogłem być bowiem „tradycjonalistą katolickim” i „neopoganinem” zarazem. Prawda jest taka, że ludzie ci za wszelką cenę próbują przeforsować swoje stanowisko jako „jedyne słuszne dla państwa”. Nie prowadzą przy tym jednak analizy historycznej, tylko opierają swoje przypuszczenia jedynie o powszechnie dostępne źródła. Te są zaś tworzone głównie przez spadkobierców powstań i rewolucji. I w tym tkwi źródło naszego niezrozumienia. Ja jestem politycznym realistą, prowadzącym politykę w duchu tradycjonalizmu, oni zaś romantykami, którzy kierują się „emocjonalnym patriotyzmem”, uczuciem, a nie rozumną analizą.
         Ośmieliłem się także skrytykować osobę nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tego koleżanka również mi nie wybaczyła. Prezydent ten był dla narodowca czy konserwatysty zły. Podobnie jak wielu innych, ale to już inna historia. To właśnie prezydent Lech Kaczyński podpisał „Traktat Lizboński”, pozbawiający Polskę suwerenności na rzecz dyktanda Brukseli. Swoimi poglądami ucieleśniał dziedzictwo romantycznych rewolucji XIX wieku. Sympatyzował z NATO-wskimi i syjonistycznymi agresorami. Był wrogi dziedzictwu ruchu narodowego, wrogi tradycyjnemu katolicyzmowi, wrogi wszelkim przejawom reakcji. Narodowa i konserwatywna linia polityczna była mu obca, zaś bliski mu był fatalny romans Polski z NATO i UE. Interesy polskie były dla niego tożsame z amerykańskimi i izraelskimi. Poróżniał Polskę ze słowiańską Rosją, popierał destabilizację Białorusi, wspierał swoją osobą gruzińskich podżegaczy wojennych (popieranych przez USA oraz Izrael). Identyfikował się bardziej z kulturą żydowską niż z tradycjami polskimi. To nie koniec fatalnych jego posunięć. Można byłoby je wyliczać akapitami. Był politykiem syjonistycznym, neokonserwatywnym, ale z całą pewnością nie polskim. I to ma być „dobry prezydent”?
         Droga moja koleżanko, moi polityczni oponenci. Porzućcie błędną romantyczną myśl polityczną! Nie idźcie tą drogą!!! Prowadzi ona bowiem do politycznego i gospodarczego unicestwienia Polski. Przejdźcie na rozsądne ścieżki politycznego realizmu, będącego jedynym gwarantem potęgi naszego państwa. To zabiegi realistów, pracujących u boku reakcyjnych państw: Rosji, Austrii czy Niemiec, przybliżały Polskę do niepodległości. To realizm marszałka Philipa Pétaina, uchronił Francję przez milionami ofiar. Realizm polityczny polega na podejmowaniu takich działań, które dają maksymalne korzyści w danej sytuacji. Do takich działań bynajmniej nie należy obecnie konflikt z Rosją. Realizm objawia się na doborze takich partnerów politycznych, którzy będą jak najlepszymi gwarantami bezpieczeństwa naszych interesów oraz tradycji cywilizacyjnych. Dlatego należy obrać kurs na sojusz z katechoniczną Rosją, przeanalizować możliwości wdrożenia „Trójkąta Kaliningradzkiego” i porzucić rewolucyjny zachód, kroczący drogą wartości obcych temu, z czego wyrastamy. Nie wolno nazywać realistów „agentami”. Należy ich wysłuchać, wziąć sobie do serca ich argumenty, i kierować się nimi w życiu i w polityce.

Z narodowym pozdrowieniem,
Piotr Marek

niedziela, 21 października 2012

Publicysta nie jest nieomylny!

          Ale chamówa! Takie oto słowa cisną mi się na usta po lekturze części komentarzy do moich felietonów. Piszący je najwyraźniej zapominają, że jestem takim samym człowiekiem jak i oni. Z tego względu mi także mogą przytrafić się błędy, mogę o czym zapomnieć, lub najzwyczajniej w świecie, mogę o czymś nie wiedzieć. Należy mieć to na uwadze, gdy zostawia się komentarz nie tylko pod moim tekstem, ale i innych publicystów wyrażających opinie podobne do moich.
         Współczesna publicystyka jest w pewnym sensie obarczona ryzykiem. Felietonista tradycjonalistyczny, prezentujący swoje treści, naraża się na ataki ze strony politycznych oponentów. Czyni to jednak dla dobra umiłowanej mu społeczności. Społeczność ta nie zawsze niestety mu się odwdzięcza. Cóż, taka dola działacza. W każdym bądź razie kieruje się dobrem narodowym, chęcią restauracji naszych wielowiekowych tradycji. Proszę więc o współpracę, i ewentualne uzupełnianie moich publikacji o rzeczowe i merytoryczne komentarze. Gdy zdarzą mi się braki w informacji na jakiś temat, to wynikają one bądź ze zwykłego zapomnienia, bądź niepewności co do ich autentyczności. Czasem może brakować mi materiałów źródłowych, stąd także staram się unikać tego typu faktów w swoich publikacjach. Rozumieją to jednak narodowi i tradycjonalistyczni komentatorzy. Z nimi chętnie współpracuję. Inna sprawa dotyczy antynarodowych i rewolucyjnych trolli, którzy zawsze będą ujadać jak bure kundle. Tymi to w ogóle nie należy zawracać sobie głowy. W myśl powiedzenia „co nie zabija, wzmacnia”, ich obecność traktuję jako nowe doświadczenie w moim codziennym trudzie naprawy błędów występujących w naszym państwie.
         Osobiście nienawidzę politycznych kundli. Jeśli ktoś jest wrogą tradycjonalizmowi gnidą, to niech zjeżdża na swoje rewolucyjne podwórko! Nie musi wcale czytać ani moich, ani podobnych do nich publikacji. Misja każdego działacza mojego pokroju to ratowanie resztek Tradycji zniszczonej przez wieki burd destrukcyjnych cywilizacyjnie. Osobiście w każdym z felietonów staram się zmieścić maksymalną ilość mojej wiedzy na dany temat. Prezentuje wszystko w najkrótszy możliwy sposób. Mimo bogatego zasobu wiedzy nie jestem nieomylnym omnibusem, i zdarza mi się zapomnieć o czymś napisać w toku tworzenia publikacji. Proszę nie mieć mi tego za złe, bowiem uwierzcie, sami na moim miejscu popełnialibyście nie mniejsze błędy. Czy byłoby wam miło, gdyby po opublikowaniu waszego tekstu jakiś zarozumialec, siedzący wygodnie w domku i ukrywający się pod pseudonimem, zaczął was bluzgać z powodu braku wspomnienia na jakiś temat? Raczej nie. Więc nie czyn bliźniemu tego, co Tobie nie miłe…
         W przeciwieństwie do „całodobowych internautów”, ja mam o wiele więcej rzeczy na głowie, niż tylko publicystyka. Codzienne obowiązki pochłaniają mi większość czasu. Jednakże działalność uważam za swój polityczny obowiązek, stąd resztka mojego wolnego czasu zostaje właśnie nań poświęcona. Jednakże nie mam czasu na wysiadywanie w sieci całymi dniami. Nie mogę sobie pozwolić na tropienie najświeższych sensacji ze świata polityki i jemu pokrewnych. Jeśli ktoś poświęca na to cały swój czas, to znaczy, że ma niewiele do roboty i powinien zająć się swoim własnym życiem.
          Większość prostackich komentarzy pod moimi publikacjami ma na celu zdyskredytować moją działalność. Rewolucyjne gnidy, czyhające na najmniejszy mój błąd, poniosą w tej walce niechlubną porażkę. Inna sprawa dotyczy marud „zawodowo narzekających” na każdego, nawet najlepszego  publicystę. Jak są tacy mądrzy, to niech sami opublikują własne teksty. Wtedy na pewno zaznają smak biadolenia innych, podobnych im gagatków. Sytuacji nie poprawią mendy siedzące całymi dniami przed komputerem i narzekające na wszystko od lewa do prawa. To nie tędy droga! Jak chcecie coś osiągnąć, to przestańcie jęczeć, i weźcie się sami do roboty dla dobra Kraju, Tradycji i Cywilizacji.

PM