Do
tej pory uważałem romantyzm za domenę jedynie politycznych zadymiarzy
mieszających katolicyzm z jakobinizmem. Jednak po 25 października 2012
roku wyzbyłem się wszelkich złudzeń. Dotarł do mnie szokujący
fakt, że ta zgubna dla Polski ideologia, popularna jest pośród
młodzieży wykształconej „nie humanistycznie”. To oznacza, że
mam dużo pracy w dziedzinie uświadomienia historycznego nieszczęśników w
moim wieku. Droga, którą niechlubnie kroczą, skazuje nasze państwo na
fatalne zabetonowanie rodzimej sceny politycznej pomiędzy dwie przyjazne
demoliberalizmowi, syjonizmowi i rewolucjonizmowi partie: PO i PiS.
Romantyzm w swej naturze jest zaprzeczeniem Realizmu. Polska odmiana romantyzmu, związana z tradycją powstańczą, ma korzenie jakobińskie.
XIX-wieczne powstania na ziemiach polskich, przygotowywane były w
zgodzie z wytycznymi francuskich i amerykańskich republikanów. Była
to ideologia o laickim, oświeceniowym rodowodzie, na polski grunt
zaszczepiona dzięki sprytnej syntezie tejże z katolicyzmem. Powstania
rujnowały zabiegi dyplomatyczne Realistów, którzy latami pracowali na
coraz korzystniejsze dla Polaków warunki pod zaborami. Praca
ich polegała na stopniowym, oraz skutecznym, budowaniu polskiej
państwowości u boku Carskiej Rosji (najczęściej) lub Królestwa Pruskiego
(rzadziej). Realiści kierowali się poszanowaniem Tradycji
kształtującej Narodowe Dziedzictwo Polski. Romantycy to dziedzictwo
odrzucili na rzecz utopijnych ideałów rewolucji „amerykańskiej” i
„(anty)francuskiej”. W ich chorym zamyśle setki lat polskiej
tradycji były „średniowiecznym ciemnogrodem”. Odrzucili je zatem jakby
nigdy nic. A te wartości kształtowały naszą tożsamość w ramach
Cywilizacji Europejskiej. Były więc bardzo ważne. Odrzucenie ich było de facto wyrzeczeniem się kluczowych elementów składowych Polskości.
W obliczu tego, współcześni ich spadkobiercy, określający się
bezprawnie mianem „prawdziwych patriotów”, są w rzeczywistości
„prawdziwymi grabarzami” Polskiego Dziedzictwa.
Ja określam siebie jako Realistę. Z tego względu szanuję średniowieczny i piastowski rodowód Polski.
To oznacza, że dziedzictwo naszego państwa scharakteryzowane jest
wartościami związanymi z tym okresem. Jedną z takich wartości jest
chociażby Autorytaryzm. Opiera się on na wzajemnej
korelacji autorytetu władcy i szacunku do niego ze strony podwładnych.
Respektowana jest poprzez szacunek wobec legalnej władzy. Drugą ważną
wartością jest choćby solidarność wobec własnych rodaków. Naród jest w tej tradycji pojmowany jako wspólnota ducha, krwi, cywilizacji i pochodzenia. Pojęcie
narodu nie jest tożsame z pojęciem społeczeństwa (ogółu mieszkańców
państwa) oraz obywateli (ogółu uprawnionych mieszkańców państwa).
Polacy to potomkowie ludzi od pokoleń pracujących i walczących dla
dobra państwa polskiego. Nie są to więc „pierwsze lepsze” przybłędy,
kupujące swoją „narodowość” za głupotę lub dolary. Kolejną wartością
jest własność, która była respektowana zarówno w systemie feudalnym, jak i późniejszym narodowym oraz katolickim korporacjonizmie. Liberalizm i socjalizm wypaczyły pojęcie własności.
Jeden odrzucił fakt, iż coś może być wspólne (jak droga czy most
kolejowy), drugi zaś odrzucił własność prywatną (jak dom czy ziemia). Kolejnymi wartościami są: język, ziemia, dziedzictwo przodków czy tradycyjna religia. Wszystkiego tego jestem świadomy dzięki latom studiów nad polityczną, wojskową i kulturalną historią Europy.
Kim dokładnie jest Realista? To
człowiek. Który między innymi: twardo chodzi po ziemi, wyzbył się
zgubnych ideałów i w zgodzie z faktycznymi możliwościami mierzy
potencjał swojej grupy na politycznej szachownicy. W polityce zagranicznej stara się ugrać jak najwięcej w obecnie panującej sytuacji. Realista
broni jak najwięcej części składowych dziedzictwa jego wspólnoty.
Dobiera takich sojuszników, którzy będą jak najkorzystniejsi dla
wzmacniania własnych wielowiekowych tradycji. W średniowieczu,
kiedy wszystkie państwa respektowały takie same wartości, praca realisty
była bardzo prosta. Polegała jedynie na doborze sojusznika najlepiej
sprzyjającego potędze własnego państwa. Trzy wydarzenia świata zachwiały
te tendencje po dziś dzień. Były to kolejno: Rewolucja w Anglii (1640-1660), Rewolucja Amerykańska (1775-1783), Rewolucja we Francji (1789-1793).
W przypadku Rewolucji Angielskiej mieliśmy do czynienia z pierwszymi,
nieśmiałymi próbami całkowitego odrzucenia wielowiekowych tradycji.
Pozostałe dwa wydarzenia były bardziej radykalne. Po nich nastąpiła
zmiana w podejściu do sojuszu z innymi państwami. W grę zaczął wchodzić
także światopogląd jakim dane państwo się kieruje. USA, Republika
Francji czy Republika Włoch reprezentowały wojujący rewolucjonizm.
Carska Rosja czy Królestwo Pruskie były z kolei bastionami reakcji (a
więc tradycji). Republiki kierowane były przez politycznych
zadymiarzy: jakobinów, karbonariuszy, i innych rewolucyjnych
wywrotowców. Państwa „Świętego Przymierza” zaś, kierowane były przez
królów i cesarzy ucieleśniającymi autorytet władzy. Realista
Polski był świadomy, że budowa państwa respektującego nasze wartości
cywilizacyjne, możliwa jest jedynie w sojuszu z pogromcami agresywnego
rewolucjonizmu. Dlatego też Roman Dmowski, Władysław Studnicki czy Józef Haller prowadzili politykę niepodległościową Polski w oparciu o sąsiadujące ze sobą konserwatywne Cesarstwa. W
wieku XX groźba komunistycznych rewolucji, bądź fali agresywnego
republikanizmu zachodniego, zmuszała realistów do współpracy z
dyktaturami faszystowskimi. Reżimy te, choć tylko w pewnym skrawku całokształtu światopoglądu, zachowywały jeszcze szczątki dziedzictwa cywilizacyjnego. Przykładem tego może być choćby ogromny respekt dla legalności władzy pośród żołnierzy SS. Współcześnie nie ma państwa w pełni ucieleśniającego chrześcijańskie wzorce państwa Średniowiecznej Cywilizacji Europejskiej. Ostatnim takim systemem było Cesarstwo Austro-Węgier. W XX wieku nie istniały reakcyjne monarchie, ale za to były wzorujące się na nich Autorytarne Narodowe Dyktatury (choćby Hiszpania Francisco Franco). Dziś pierwiastki tegoż dziedzictwa zachowywane są choćby przez Rosję Władimira Putina czy Białoruś Aleksandra Łukaszenki. Systemy te są katechoniczne, czyli powstrzymujące przez całkowitą moralną degrengoladą zachodniej rewolucji laickiej, syjonistycznej i demoliberalnej.
Dlatego, jako realista wiem, że w oparciu tylko o te państwa jest cień
szansy na odrodzenie naszej cywilizacji. Stąd jestem świadomym
politykiem prorosyjskim XXI wieku. Popieram także teoretyczną koncepcję „Trójkąta Kaliningradzkiego” (Polska, Rosja, Niemcy).
Jednak Niemcy widzę w nim jako państwo historyczne, zwalczające
polityczne burdy, a nie współczesną republikę, tak samo oderwaną od
swoich korzeni jak III/IV Rzeczpospolita. Obecnie Polska wcale nie
prowadzi polityki „płaszczenia się względem Rosji”. Kto twierdzi
inaczej, ten „odwraca kota ogonem”. Polska jest dziś narzędziem, w
rękach zachodnich syjonistów oraz neokonserwatystów, które osłabia
białoruską administrację, i wspiera destabilizację samodzielnej Rosji. Rządzący
Polską spadkobiercy romantyków, sami prowadzą politykę „płaszczenia się
przed zachodem”. Wiernie realizują wywrotowe wytyczne Brukseli, oddają
za bezcen krajowy majątek zachodniemu kapitałowi, podlizują się
zbrodniczym syjonistom, oraz przyjmują zgniłe ochłapy od Waszyngtonu za
cenę polskiej krwi. Każdy, kto ten fatalny stan rzeczy chce
zmienić, zyskuje przydomek „rosyjskiego agenta”, bądź „wroga
demokracji”. Takie są fakty!
Rosja na dzień dzisiejszy jest najkorzystniejszym partnerem dla Polski. Postrzega nas jako sojusznika w walce ze światową hegemonią neokonserwatyzmu.
W RFN widzimy ogromne tendencje na przyzwolenie dla działalności
różnych ziomkostw chcących anektować dla siebie znaczną część naszych
zachodnich terytoriów. Republika Francji to najbardziej zdegenerowane
państwo Europy kompletnie nie nadające się na sojusznika. Jej hegemonia w
Europie oznaczałaby totalną laicyzację i jakobinizację całego
kontynentu. USA to już dno totalne. Państwo to jest zbudowane na
wartościach XVIII-wiecznych rewolucji, a więc na fundamentach wrogich
naszej Cywilizacji. Stanowi zagrożenie nie tylko cywilizacyjne, ale i
terytorialne. Stany Zjednoczone za swój cel biorą światową
dominację, w imię rozprzestrzeniania antywartości „rewolucji
amerykańskiej”, kosztem wiekowych tradycji wszystkich państw. W
tym kraju kluczową rolę odgrywa „zakon neokonserwatystów”, czyli
nieformalna tajna grupa skupiająca tamtejsze elity polityczne.
Kształtuje ona od dziesięcioleci politykę zagraniczną tego państwa. Ma
ścisłe związki z syjonistami, których wspólnym celem jest globalna
hegemonia na gruzach tradycyjnych cywilizacji. Dowodzą tego kolejne
wojny krok po kroku eliminujące główne bastiony oporu przed ich
hegemonią.
Po wyraźnym przedstawieniu swojego politycznego stanowiska, dnia 25 października 2012 roku, zostałem przez koleżankę ze studiów, określony sławetnym mianem „rosyjskiego agenta”.
To nie pierwszy raz w moim życiu, ale pierwszy raz poza forum
internetowym. Kiedy tylko z jej ust to usłyszałem, od razu wiedziałem,
iż reprezentuje typowo romantyczne spojrzenie na politykę. Jej późniejsze argumenty to potwierdziły. Zostałem
nazwany „rosyjskim agentem”, bowiem opowiadam się za partnerskim
sojuszem Polski i Rosji, który na chwilę obecną jest jedynym korzystnym
dla nas układem. Choćby nie wiadomo jak wiernopoddańcze peany
padały ku czci Brukseli, Tel-Awiwu czy Waszyngtonu, to zawsze dla
romantyków będą one „polską polityką zagraniczną”. Z kolei najmniejsza
próba budowania najkorzystniejszego sojuszu Polski ze słowiańską Rosją,
będzie w ich oczach wyrazem „agenturalności”. Terminologia
„rosyjskiego agenta” jest typowa dla romantyków i niepodległościowców,
dla których „agenci” są szkoleni jedynie w Moskwie i czasem też w
Berlinie. Niezaznanym z tematem dodam, że już wcześniej dowiedziałem się o tym, że jestem „rosyjskim agentem”. Dowiedziałem się również, że jestem „pułkownikiem KGB”, „parobkiem Kremla” oraz „oficerem dyżurnym GRU”. Kiedy wypowiadałem się pozytywnie o Francji Vichy, czy Leonie Degrelle, dowiedziałem się także, że jestem dodatkowo „agentem niemieckim”, „kombatantem SS” (Schutzstaffel, na szczęście nie ta „sekta”) oraz „byłym hitlerowcem”. Oskarżano mnie także o neopogaństwo (no ba, w końcu porządny ze mnie „niemiecki nazista”). Jedni wytykali mi sympatie prorosyjskie, inni wmawiali proniemieckie, a jeszcze inni mieli mi za złe tradycjonalizm katolicki.
Jednym słowem, ważna ze mnie osobistość, podwójny agent z ogromnymi
wpływami w Watykanie. Ciekawe jak w moim wieku wytłumaczyć „hitlerowską
przeszłość”? Może jako odhibernowanego w Argentynie oficera SS
przebudzonego w momencie gdy towarzysze pomyśleli, że „już czas”?
Odkładając żarty na bok, moi polityczni oponenci dowodzą swoich
poważnych urojeń. Ich ataki płynące pod moim adresem były serią
zaprzeczających sobie pomówień. Nie mogłem być bowiem „tradycjonalistą
katolickim” i „neopoganinem” zarazem. Prawda jest taka, że ludzie ci za
wszelką cenę próbują przeforsować swoje stanowisko jako „jedyne słuszne
dla państwa”. Nie prowadzą przy tym jednak analizy historycznej, tylko
opierają swoje przypuszczenia jedynie o powszechnie dostępne źródła. Te
są zaś tworzone głównie przez spadkobierców powstań i rewolucji. I
w tym tkwi źródło naszego niezrozumienia. Ja jestem politycznym
realistą, prowadzącym politykę w duchu tradycjonalizmu, oni zaś
romantykami, którzy kierują się „emocjonalnym patriotyzmem”, uczuciem, a
nie rozumną analizą.
Ośmieliłem się także skrytykować osobę nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tego koleżanka również mi nie wybaczyła.
Prezydent ten był dla narodowca czy konserwatysty zły. Podobnie jak
wielu innych, ale to już inna historia. To właśnie prezydent Lech
Kaczyński podpisał „Traktat Lizboński”, pozbawiający Polskę suwerenności
na rzecz dyktanda Brukseli. Swoimi poglądami ucieleśniał dziedzictwo romantycznych rewolucji XIX wieku.
Sympatyzował z NATO-wskimi i syjonistycznymi agresorami. Był wrogi
dziedzictwu ruchu narodowego, wrogi tradycyjnemu katolicyzmowi, wrogi
wszelkim przejawom reakcji. Narodowa i konserwatywna linia
polityczna była mu obca, zaś bliski mu był fatalny romans Polski z NATO i
UE. Interesy polskie były dla niego tożsame z amerykańskimi i
izraelskimi. Poróżniał Polskę ze słowiańską Rosją, popierał
destabilizację Białorusi, wspierał swoją osobą gruzińskich podżegaczy
wojennych (popieranych przez USA oraz Izrael). Identyfikował się
bardziej z kulturą żydowską niż z tradycjami polskimi. To nie koniec
fatalnych jego posunięć. Można byłoby je wyliczać akapitami. Był
politykiem syjonistycznym, neokonserwatywnym, ale z całą pewnością nie
polskim. I to ma być „dobry prezydent”?
Droga moja koleżanko, moi polityczni oponenci. Porzućcie błędną romantyczną myśl polityczną! Nie idźcie tą drogą!!!
Prowadzi ona bowiem do politycznego i gospodarczego unicestwienia
Polski. Przejdźcie na rozsądne ścieżki politycznego realizmu, będącego
jedynym gwarantem potęgi naszego państwa. To zabiegi realistów,
pracujących u boku reakcyjnych państw: Rosji, Austrii czy Niemiec,
przybliżały Polskę do niepodległości. To realizm marszałka Philipa Pétaina, uchronił Francję przez milionami ofiar.
Realizm polityczny polega na podejmowaniu takich działań, które dają
maksymalne korzyści w danej sytuacji. Do takich działań bynajmniej nie
należy obecnie konflikt z Rosją. Realizm objawia się na doborze
takich partnerów politycznych, którzy będą jak najlepszymi gwarantami
bezpieczeństwa naszych interesów oraz tradycji cywilizacyjnych. Dlatego
należy obrać kurs na sojusz z katechoniczną Rosją, przeanalizować
możliwości wdrożenia „Trójkąta Kaliningradzkiego” i porzucić rewolucyjny
zachód, kroczący drogą wartości obcych temu, z czego wyrastamy.
Nie wolno nazywać realistów „agentami”. Należy ich wysłuchać, wziąć
sobie do serca ich argumenty, i kierować się nimi w życiu i w polityce.
Z narodowym pozdrowieniem,
Piotr Marek